Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

Tonąc we mgle   

Dodano 2014-11-15, w dziale opowiadania - archiwum

Kiedy byłem dzieckiem, często budziły mnie hałasy pobliskich fabryk. Pełen rozpaczy podchodziłem wtedy do wielkiego okna i patrząc w spowite dymem niebo, ponad wszystko pragnąłem dostrzec w nim odległe gwiazdy. Chciałem podziwiać ten nieosiągalny dystans, który oddziela kosmos od ziemskiego gówna, ale bezlitosny smog pieniędzy, szaleństwa i bezduszności skrywał go przede mną niczym komu­nistyczna cenzura. Długo żyłem w jego oparach, lecz czy szmacenie się dla pozorów szczęścia można było nazwać życiem?

/pliki/zdjecia/mgl1.jpgMijały kolejne lata, a wraz z upływającym czasem niebo wcale nie stawało się czystsze, wręcz przeciwnie: coraz bardziej tonęło w mroku. Przez cały ten czas zrozumiałem wyłącznie tyle, że ponad wszystko pragnę ucieczki. Czy chodziło o ucieczkę przed dymem, owym symbolem zatraconego człowieczeństwa? Nie miałem pojęcia. Jedyne, czego byłem w stu procentach pewien, to ogarniającego mnie strachu. Bałem się, to prawda, a najbardziej ze wszystkich wizji przerażała mnie ta, że gdzieś tam, daleko za horyzontem, nie odnajdę miejsca, którego tak bardzo poszukiwałem, miejsca, gdzie ludzkość nie jest synonimem egoizmu. Ten podły strach uświadomił mi również, że z każdą kolejną sekundą nasza planeta coraz bardziej się wyludniała, że nie wykorzystywaliśmy upływającego czasu w należyty sposób i umieraliśmy jeszcze za życia. Pytaniem pozostawało więc, co ja, nieszczęsny idiota pośród pustki, powinienem był czynić? Szukać czy umierać? Większość ludzi wybierała to drugie, ale czy ja też byłem większością? Mimo wszystko postanowiłem spróbować...

„Ucieczka to dobry pomysł – myślałem wtedy. – Na pewno mniej bolesny niż samobójstwo”. Bo cóż może być trudnego w uciekaniu? Wystarczy tylko wyjść i nie wracać. Cała filozofia.

Na początek, z samego dna szafy, w której nie odnalazłem jak dotąd żadnego sekretnego przejścia, wyciągnąłem stary i zakurzony plecak, który, choć nieco zszargany i wyblakły, był niezwykle pojemny. Również zamek błyskawiczny nieco się zacinał, zgrzytał przy tym niemiłosiernie, ale mimo wszystko uznałem, że plecak nada się idealnie i zamaszystym ruchem rzuciłem go na środek pokoju. Wtedy mnie olśniło; uświadomiłem sobie nagle, że muszę go przecież czymś wypełnić. Tylko czym? Co takiego zabiera człowiek uciekający w nicość? Koc? No jasne, że koc! Taki koc z pewnością ochroni mnie przed obojętnością, a i przed listopadowym zimnem też pewnie ogrzeje – to same zalety. Bez problemu znalazłem więc jeden pod łóżkiem, całkiem przyjemny w dotyku, otrzepałem go z kurzu i upchnąłem na samym dnie plecaka. Dobra, koc już miałem, ale co dalej? Czego jeszcze potrzeba człowiekowi do przetrwania we współczesnej dżungli? Wybiegając myślami w bliżej nieokreśloną przyszłość, nie miałem o tym żadnego pojęcia.

Po paru minutach wpadłem jednak na genialny pomysł: listę takich rzeczy znajdę przecież w Internecie – tam jest wszystko! Plecak, na pozór ogromny, natychmiast wypełnił się po same brzegi; warstwy najróżniejszych przedmiotów nakładały się na siebie, tworząc mój własny, przenośny dom, a ja ani przez chwilę nie zastanawiałem się nad ich przydatnością. Od tego pakowania poczułem ogromne zmęczenie. Zasnąłem.

/pliki/zdjecia/mg3_0.jpgObudziłem się po dwóch godzinach. Na moim zakompleksionym zegarze, który od zawsze bezczelnie mnie okłamywał, dobiegała właśnie północ. Postanowiłem nie zwlekać ani chwili dłużej; zwinnym ruchem zarzuciłem plecak na ramiona, po czym ostrożnie otworzyłem drzwi mojego pokoju, mojej komnaty, której nie opuszczałem bez wyraźnego zagrożenia. Niepewnie wychyliłem głowę na korytarz i rozejrzałem się na boki. Panowała absolutna cisza; wszyscy najwyraźniej spali. Bez zastanowienia, niczym transparentny duch, przemknąłem na palcach przez ów skąpany w czerni korytarz, nie pozostawiając po sobie nic, co zdradzałoby moją drogę. Dalej cisza. (Czy biwak-niespodzianka w samym środku nocy to dobra wymówka na wypadek wykrycia? Nie miałem pojęcia). W kilka chwil później znalazłem się już na schodach, które nigdy w historii tego domu – o ile dobrze pamiętam – nie skrzypiały. Oczywiście do teraz. W pierwszej chwili zmierziła mnie ohydna myśl, że to jakieś niewinne, buszujące w poszukiwaniu jedzenia zwierzątko znalazło się pod moją stopą. Ale niestety, była to tylko wyprana z uczuć, spróchniała deska mahoniu. Zamarłem w bezruchu; byłem niemal pewien, że za chwilę w całym domu rozpali się przenikliwe światło, bezduszni strażnicy nadbiegną ze swoimi karabinami, a piskliwy głos mojej siostry zaskrzeczy przez megafon, mówiąc: „Ręce do góry! Mamy cię, frajerze!”. Nic ta­kiego się jednak nie stało. Wyszedłem na zewnątrz.

Idąc wzdłuż pustej ulicy, co chwilę spoglądałem za siebie. Przez cały czas zachodziłem w głowę, czy ktokolwiek z rodziny zauważy moją nieobecność, czy na porannym stole pojawi się świeże pieczywo, po które codziennie o siódmej rano wędrowałem do piekarni. Tak, tego byłem szczególnie ciekaw.

„Żono, nie wiesz przypadkiem, gdzie jest ten człowiek, których przynosił nam chleb?” „Nie mam pojęcia, mężu. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że chodzi ci o naszego syna. Mógłbyś mi podać pieprz? Dziękuję bardzo”.

Nikt nie będzie za mną tęsknił – tego byłem w zupełności pewien. Ludzie, których poznałem za życia, byli zbytnio zajęci własnymi wielkimi sprawami, żeby dostrzec te mniejsze, trapiące tych, których ponoć kochali. Wszyscy, bez wyjątku, błądzili we mgle, a ja uciekałem teraz od nich jak najdalej. Pełen pustki szedłem przed siebie, zostawiając plastikowy świat daleko za sobą, zostawiając go już tylko w słabej pamięci. Przedzierałem się przez miasto, które o tej porze zdawało się być wymarłe, przez szereg identycznych budynków, bezbłędnie odzwierciedlających żywot swoich właścicieli. Idąc, uświadomiłem sobie nagle, że wszyscy ci ludzie są tylko małymi trybikami w wielkiej machinerii świata, że nie mają żadnego pojęcia, czym tak naprawdę jest upływający czas. Dla każdego z nich liczyły się tylko rzeczy i idee; zapominali o sobie nawzajem. Trwali w przeświadczeniu, że w pełni wykorzystują swoje życie, a prawda była zgoła odmienna: to życie wykorzystywało ich. Oni nie mieli pojęcia, czym jest szczęście. Nie wiedzieli, jak to jest zatrzymać się pośród gonitwy i spojrzeć wstecz, przekonać się, jak wiele po drodze zgubili. Nie mieli na to czasu. Byli zabiegani. Nie chciałem o nich myśleć.

/pliki/zdjecia/mg6_0.jpgPo kwadransie dotarłem do ogromnego parku, ostatniej oazy utraconego niegdyś świata. Nie wiem dlaczego wybrałem akurat to miejsce, mogłem wybrać przecież każdy zakątek globu; coś jednak, czego do końca nie rozumiałem, przyciągało mnie do tej pierwotności, coś, czego ludzkość nie potrafiła należycie pielęgnować. Usiadłem na jednej z ławek i po raz pierwszy od bardzo dawna poczułem się do­brze. To był jeden z tych momentów w twoim życiu, kiedy przeszłość ani przyszłość nie miały większego znaczenia; była tylko wielka nicość – czyli teraźniejszość. W głowie niemal odruchowo rozbrzmiała mi melodia z My funny valentine Cheta Bakera, lecz dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że melodia do­biega zza moich pleców i że ktoś ją nuci. Obróciłem się. Wśród jesiennych liści, które pokrywały niemal cały park, leżała młoda dziewczyna, mniej więcej w moim wieku. Miała długie blond włosy, niezwykle ja­sną karnację, kilka piegów na policzkach i nieziemską wręcz rozkosz w oczach. Opływająca ciemność nocy sprawiała, że jej skórzana kurtka tonęła w nicości, a rozdarte dżinsowe spodnie dryfowały na po­wierzchni. Wzrok utkwiony miała gdzieś daleko poza naszą galaktyką. Śpiewała.

– Przepraszam – przerwałem jej. – Wszystko w porządku?

Ocknęła się. Spojrzała na mnie.

– Nic nie jest w porządku – odparła. – Skąd w ogóle takie chore przypuszczenie?

– Nie wiem. Ludzie zwykle nie leżą na liściach w środku nocy i nie śpiewają. A pani to robi.

– A może to właśnie powinni zacząć robić ci pańscy zwykli ludzie. Może wtedy zrozumieliby coś znacznie więcej niż tylko... – Znów spojrzała w zadymione niebo i najwyraźniej szukała w nim odpowiednich słów, a ja w tym czasie wyławiałem z jej profilu każdy drobny szczegół, każdą najmniejszą cząstkę przeszłości. Nie wiedzia­łem, co powiedzieć; w mojej głowie również trwały poszukiwania odpowiednich słów, ale najzwyczajniej w świecie ich tam nie było. Czy ona zrozumie moją rozpacz? Czy mogę ją o to zapytać i przy okazji nie zranić? Czy jestem głupi? Nie miałem pojęcia.

– Podróżujesz dokądś? – spytała nagle, nie odrywając wzroku od odległych galaktyk. Nie odpowiedziałem.

– Ja wiem, dokąd zmierzasz – kontynuowała dziewczyna. – Zaprowadzę cię tam, tylko o nic nie pytaj – powiedziała, po czym złapała mnie za rękę i ruszyła przed siebie. Po chwili jednak przystanęła, czując zapewne moje zdumienie, i obróciła się z powrotem w moim kierunku; zrobiła to tak dziewczęco i niewinnie, że w innych oko­licznościach mógłbym się nawet rozczulić. – No co, nie idziesz? – spytała.

Nad miastem unosiła się mgła.

/pliki/zdjecia/mg5_0.jpgSzliśmy bardzo długo, oboje bez granic zanurzeni w ciszy. Niebawem znaleźliśmy się w dzielnicy pełnej ubóstwa, gdzieś na obrzeżach miasta. Dziewczyna bez słowa prowadziła mnie przez ciemne zakątki nieznanych mi ulic, w których nigdy nie byłem i w których nigdy wolałbym się nie znaleźć. Nieomal frunąc, mijaliśmy po drodze najgorsze meliny i najgorsze dziury, miejsca, gdzie kobiety były wyzwolone, a mężczyźni poili się własną goryczą. Szliśmy przez zaplecza najtańszych pubów, przeciskając się między istotami wypranymi z nadziei, obślizgłymi w swej biedzie, szczerymi do bólu. Burdele, speluny, prawdzi­we bramy piekieł; „uniwersytety życia”, jak napisał niegdyś Bukowski. Mój anioł prowadził mnie przez nieznany mi świat pozbawiony jakichkolwiek złudzeń, poświęcając przy tym uwagę każdemu, nie ważne jak bardzo zatraconemu człowiekowi na naszej drodze. Uśmiechał się do nich, widząc ich obojętność wobec własnych problemów, a ja im zazdrościłem – sam już nie wiem czego. Chyba szczęścia.

W końcu dotarliśmy. Wielki hangar na samym skraju lasu, otoczony zewsząd przez dwumetrową siatkę, zdawał się być celem naszej podróży.

– Jesteśmy – rzekł anioł. – Dalej musisz iść sam.

– Tak po prostu? Mam tam wejść i tyle?

– Jeżeli chcesz, możesz zawrócić. Ale oni nie będą czekać na ciebie w nieskończoność.

Spojrzałem na hangar, który rozpościerał się na dobre kilkaset metrów w głąb horyzontu, cały pokryty blachą, bez okien, jedynie z małymi drzwiczkami, ostateczną drogą ucieczki pośrodku. Ktoś wewnątrz na mnie czekał? Odwróciłem się, by spytać o to mojego anioła, lecz jego już nie było. Rozpłynął się. „Tani bajer – pomyślałem, ruszając w kierunku wejścia. – Zawsze tak jest”.

Przystanąłem. Lekko nacisnąłem klamkę, po czym raz jeszcze obejrzałem się za siebie. Mgła była coraz gęstsza.

Drzwi, ołowiane i ciężkie, zaskrzypiały tak, jakby ostatni raz otwierano je bardzo dawno temu (kto wie, może tak właśnie było?), a ze środka zdało się usłyszeć szum głośnych rozmów. Niepewnym krokiem przekroczyłem metalowy próg, a kiedy znalazłem się już wewnątrz, oślepił mnie ognisty blask, światło, którego oczy nie mogą w pierwszej chwili zrozumieć – czyli zwykły reflektor. Minęło kilka dobrych chwil zanim w pełni odzyskałem wzrok; cały czas nie wiedziałem jednak, czy to, co widzę, jest realne, czy może jest tylko efektem mojej senności. Wewnątrz hangar wydawał się być jeszcze większy niż sądziłem, bez wyraźnego końca ani początku. Z belek na wysokości kilkunastu metrów zwisały metalowe łańcuchy, niektóre zakończone hakami, inne zerwane w połowie, a pod nimi, wokół koksowników i starych namiotów, grupkami stali ludzie. Wszyscy prowadzili głośne rozmowy, wręcz krzyczeli, a ubrani byli w większości jak osobliwi anarchiści: skórzana kurtka, sprane dżinsy, bandana na głowie i glany na nogach. Ruszyłem między nich.

– ...Chrystus to pierwszy i ostatni chrześcijanin... – usłyszałem, przeciskając się w głąb hangaru.

– ...to najzwyklejsza dziwka. Choć prawdę mówiąc, dziwki w ostatecznym rozrachunku wychodzą taniej niż żony czy kochanki... – powiedział ktoś inny (raczej nie o Jezusie). Swoją drogą, trudno się z tym nie zgodzić.

/pliki/zdjecia/mg8.jpgPo paru minutach dotarłem do krańca hangaru. Przed moją twarzą niespodziewanie wyrósł ogromny namiot, znacznie większy niż pozostałe, a za nim była jedynie wysoka ściana. Wszedłem do środka.

– Ach, jesteś nareszcie – przywitał mnie mężczyzna w podeszłym wieku, z siwą brodą i fajką w ustach. Młodzieńczo uniósł się ze swojego fotela, po czym sprawnie zapiął guzik swej obdartej marynarki. – Ruszajmy więc, Ulyssesie – objął mnie ramieniem, prowadząc w kierunku, z którego nadszedłem. – Wieczność nie będzie czekała na nas wiecznie.

Nic nie rozumiałem. Nie zdążyłem się nawet dobrze przyjrzeć wnętrzu namiotu, a już podążałem ze starcem, któremu de facto również się nie przyjrzałem. Szedł obok mnie, podpierając się drewnianą laską, a ja nie potrafiłem zebrać jakichkolwiek myśli; wszystko wokół zlewało mi się w jedność. Czas, ten kłamca, płynął teraz znacznie szybciej niż zwykle. Wielka scena, na którą żwawo wskoczył staruszek, również była dla mnie wielkim kłamstwem. Ziemia jakby przyspieszyła swoją podróż.

– Witajcie, ukochani – przemówił starzec, a tłum nagle ucichł.

Szeptem zwrócił się do mężczyzny stojącego tuż obok niego, a po chwili tenże mężczyzna niósł już w rękach oprawioną w bogate sukno księgę. Starzec położył ją na wielkiej ambonie, otworzył, odchrząknął, a następnie, zaczynając od środka, powoli zaczął czytać: – ...Moloch, którego krew to krążący pieniądz! Moloch, którego palce to dziesięć armii! Moloch, którego piersi to ludożercza prądnica! Moloch, którego ucho to dymiący grób! Moloch, którego oczy to tysiąc ślepych okien! Moloch, którego wieżowce stoją przy długich ulicach jak bezkresne Jehowy! Moloch, którego fabryki śnią i kraczą we mgle! Moloch, którego kominy i anteny wieńczą miasta! Moloch, którego miłość jest bezkresną naftą i kamieniem! Moloch, którego dusza to elektryczność i banki!* – Przerwał i podniósł wzrok. – Moloch, który zawładnął całym światem... Czymże on jest, ten Moloch – pytacie mnie ciągle. A ja wam teraz odpowiadam: Moloch jest naszym wrogiem! – MOLOCH JEST NASZYM WROGIEM! – zawtórował tłum.

Spojrzałem na ludzi wokół mnie, powoli odzyskując świadomość. Wszyscy pełni krwiożerczej fascynacji stali w otępieniu i oczekiwali na kolejne słowa starca, wszyscy do cna zapatrzeni w pustkę. Przyglądając się im, zdałem sobie nagle sprawę, że oni także nie mają pojęcia czym jest upływający czas. Nie rozumieli tego. Byli cieniami bez ciał, jak wszyscy. Ich nędzny żywot opierał się wyłącznie na wtórowaniu, a ja nie chciałem żyć wśród kolejnej nicości, wśród kolejnej pustki – chciałem żyć i umrzeć wśród ludzi. Chciałem odnaleźć ludzkość pośród rozwianej pustki, a dotarłem tylko do następnej skrajności. Podczas mojej drogi zrozumiałem jedynie tyle, że w swym szaleństwie, w swej pogoni za czymś, co i tak przeminie (w przeciwieństwie do marzeń, miłości, najprostszych nawet uczuć) ludzie utracili swoje dawne człowieczeństwo, że zaprzeczyli swej absurdalnej egzystencji, zastępując ją nowymi telewizorami czy niezrozumiałymi ideologiami. Czy byli szczęśliwi? Być może, ale miałem wrażenie, że były to tylko nędzne resztki prawdziwego szczęścia, jego ochłapy.

Wyszedłem z hangaru i wróciłem do domu. Mgła spowiła już niemal cały świat.

Grafika:

Oceń tekst
  • Średnia ocen 5.3
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
Średnia ocena: 5.3 /29 wszystkich

Komentarze [2]

~tyna
2014-11-17 23:03

Nie rozumiem dlaczego Marcin wstydzi się tego tekstu… Jest świetny ! <3

~felico
2014-11-16 12:51

wow, niesamowite ;d

  • 1

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na żyrafę (zabezpieczenie przeciw botom)

Najaktywniejsi dziennikarze

Luna 100luna
Komso 31komso
Artemis 24artemis
Hush 10hush

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry