Bez sznurowadeł
Jedna, druga, trzecia… Tak na okrągło. Dzień w dzień. Pierre powtarzał te czynności niczym jakiś rytuał. Pokochał je, mając zaledwie kilka lat. Z czasem miłość ta przerodziła się w strach, a później - nie wiedząc czemu - w nienawiść, ale ta nienawiść zrodziła kolejną miłość, która była miliard razy silniejsza. Strach przed jej utratą stał się jednak również mocniejszy. Tak bardzo obawiał się samotności. Tak bardzo bał się tej miłości.
Siedząc na drewnianej ławie przed domem, patrzył na miłości swojego życia. Miał ich mnóstwo. Dziesiątki, a może nawet setki. Stały przed nim bądź też siedziały na drewnianych półkach i uśmiechały się porcelanowo. Podnosząc niezauważalnie ognistoczerwone, lodowate kąciki ust, wpatrywały się w jego naiwna twarz. Były dla niego wszystkim. I niekiedy zastanawiał się tylko, dlaczego ta jego gorąca miłość musi być jedynie miłością platoniczną? Bez jakiegokolwiek odbioru, nie wspominając już o wzajemnej adoracji. Nie doszedł jeszcze do tego etapu, kiedy człowiek zaczyna rozumieć, że serce musi bić dla innego serca. Nikt nie wyciągnął przecież z piersi nieboszczyka bijącego serca. Ale on żył nadzieją, że będzie tym pierwszym.
Pierre, z zawodu marzyciel, romantyk z głową w najwyższych delikatnych chmurach. Z butami bez sznurowadeł i w nieskazitelnej kremowej koszuli. Zawsze nosił ze sobą kawałek kartki i długopis, który trzymał za dużym, czerwonym uchem. Twierdził, że natchnienie jest niczym gwałtowny stan duchowego upojenia. Przychodzi szybko, a kiedy nastąpi czas na odejście, ucieka. Porzuca wszystko. Jak gdyby mogło puścić się wolno w przepaść. Kiedy jednak natchnienie perfidnie domagało się zaproszenia do głowy Pierra, ten przyjmował je bez wahania. Tak poznał miłość…
Z początku przedstawił się z lekką dozą nieśmiałości. Zapukał dwa razy w szklaną wystawę. Odwróciła się, a on spojrzał na nią jak na miłość swojego życia. Jedna, druga, trzecia… Żadna z tych martwych istot nie miała tak żywych oczu. Porcelanowego wzroku nie dało się przyrównać do magii bijącej z jej aksamitnego spojrzenia. W tej właśnie intymnej chwili połączenia ich spojrzeń, do jego drzwi załomotało natchnienie, a w jego cieniu stała miłość. Obie niczym magiczny eliksir wlały się mimowolnie do ust Pierra. Otumaniony emocjami, starał się zapanować nad wojną uczuć we własnym sercu. Już wiedział, że kocha. Nie był tylko pewien kogo. Nie znał jej, lecz pamiętał jej twarz. Był zdolny naszkicować ją nawet z zamkniętymi oczyma. Gdyby stracił wzrok, tak właśnie zdefiniowałby słowo miłość…
To ona była pierwszą i ostatnią, która zdołała zasznurować jego rozdartą duszę. Wystarczyła zwykła szyba i kawałek kordonka, aby miłość ta nie przerodziła się już nigdy w strach, a co dopiero w nienawiść. To co wydarzyło się potem było niesamowite. To tak, jakby odnaleźć zakopany przez piratów skarb, kufer ze złotem, łąkę czterolistnych koniczynek, początek tęczy, albo srebrnego jednorożca. Ale musiał uważać na czarnego kota przechodzącego przez ulicę, bo ten mógł mu popsuć tę chwilę.
PS Kochaj.
Grafika:
Komentarze [2]
2010-10-07 01:41
Podzielam zdanie Tomka.
2010-10-01 21:07
fajny tekst, fajnie sie czyta :)
- 1