Ciemnogród – cz. 4
To było mocne uderzenie. Z trudem podniosłem się z ziemi. Na głowie wyczułem pokaźnej wielkości guz. Widać komuś zależało, bym nie dotarł zbyt daleko. Ktoś ukrywa tu tajemnicę. Wokół panował półmrok. Gdy odzyskałem ostrość widzenia, zauważyłem, że ciągle jestem w tym samym korytarzu. Powietrze było aż gęste od jakiejś nieznanej mi trwogi. Nagle moje uszy zaatakował monumentalny dźwięk organów. Czułem jak wszystko drga.
Zdezorientowany wstałem na nogi i ruszyłem przed siebie. W dali widziałem wrota, które prowadziły najprawdopodobniej do serca tego wydarzenia. W myślach kołatało mi tylko jedno: „To musiało się już zacząć. Oby nie było za późno, oby nie było za…”. Szukając klamki, badałem dłońmi drewniane drzwi, na które się natknąłem. Wtedy do moich uszu dobiegł śpiew męskiego chóru. Mnisi śpiewali utwór „Ave Satani”, jeden z najbardziej złowrogich, jaki kiedykolwiek słyszałem. Chwyciłem za klamkę i zacząłem ją mocno szarpać. Niestety, drzwi ani nie drgnęły. Najwyraźniej mnisi zamknęli je przede mną od środka. Po omacku zacząłem szukać czegoś, co pomogłoby mi je rozbić. Po drugiej stronie korytarza zauważyłem długą, ciężką ławę. Stała stosunkowo blisko, lecz wcześniej nie zauważyłem jej w panujących tu ciemnościach. Oburącz chwyciłem ten niby taran i uderzyłem nim z całej siły w drzwi. Usłyszałem przeszywający serce krzyk. Był to krzyk dziewczyny. Przez chwilę pomyślałem, że może to być głos Magdaleny. Chwyciłem więc ławę raz jeszcze i nie zważając na nic, ruszyłem z nią na drzwi po raz kolejny. Trzask pękającego drewna zapowiadał sukces. Krzyk nie ustawał i był coraz bardziej przerażający. Uderzyłem po raz kolejny. Ława przeleciała przez powstałą w drzwiach dziurę i z hukiem uderzyła o kamienną posadzkę po ich drugiej stronie. Wtedy wszystko ucichło. Śpiew umilkł. Przecisnąłem się przez dziurę w drzwiach na drugą stronę. Otaczająca mnie przestrzeń rozświetlona była blaskiem świec. Piękne, gotyckie wnętrze, nabierało w tym blasku upiornego charakteru. Po mojej prawej stronie stał wielki, przykryty czerwonym suknem ołtarz, nad którym wisiał wizerunek wielkiej głowy kozła, wpisanej w odwrócony pentagram. Oczy kozła żarzyły się na czerwono niczym wieczna lampka. Po mojej lewej stronie stały rzędy ław, a naprzeciw wznosiła się ku górze pięknie zdobiona ambona. Mnisi stali w ciszy wokół ołtarza, a przed nim na posadzce leżały przerażone, kwilące i pół nagie dziewczęta, przepasane jedynie łachmanami. Widok mroził krew w żyłach. Instynktownie zerknąłem na ambonę. Stał tam jeden z nich, trzymając w ramionach blondynkę. Rozpoznałem ją. To była Magdalena. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, usłyszałem dobiegający z ambony głos.
- Ksiądz Tomasz? Więc zaszczyciłeś nas jednak swoją wizytą. Myślałeś, że nie znajdziemy tej dziwki, którą trzymałeś pod swoim łóżkiem!? - ryknął z wysokości tajemniczy mnich.
- Puść ją! – odkrzyknąłem.
- Ani mi się śni. Posłuży mi dziś bardzo długo. A ty zostaniesz złożony w ofierze naszemu Panu - zakończył mnich złowrogo, po czym krzyknął do swoich współbraci - Brać go!
Mnisi, zgromadzeni wokół ołtarza, zaczęli teraz zmierzać w moją stronę. Było ich coraz więcej. Wyrastali z ciemności niby duchy. Otaczali mnie już zewsząd. Niczym osaczone zwierzę zacząłem się wycofywać. Zerknąłem raz jeszcze na ambonę. Stojący na niej mnich unosił właśnie ręce do góry i szeptał jakieś modlitwy. Czułem, że zbliża się ostatnia chwila Magdaleny. Krzyknąłem „Magda, uciekaj!” i z całej siły wbiłem się w zaciskający się wokół mnie krąg. Uderzając całym sobą, powaliłem trzech i przebiłem się przez pierścień moich oprawców. Wtedy ujrzałem morderczą walkę na ambonie. Magdalena, trzymana mocno przez zakapturzoną postać, szarpała się opętańczo. Mnich trzymał ją z całych sił, ale ta ugryzła go właśnie w rękę, aż pociekła krew. Chwytający się za krwawiące ramię mnich nie był już w stanie dłużej utrzymać dziewczyny. Ta nie miała jednak zamiaru uciekać. Niesiona gniewem odepchnęła go tak mocno, że ten wypadł z ambony. Gdy uderzał głową o ziemię, dobiegł mnie trzask łamanego karku. Spojrzałem na leżące na posadzce ciało. Z głowy zsunął mu się kaptur i wtedy rozpoznałem go. BISKUP KLESZCZ!? Ten sam człowiek, który zlecił mi przyjazd tutaj? Całkowicie zaskoczony osłaniałem teraz ramieniem Magdalenę, która zbiegła do mnie z ambony. Zakonnicy byli coraz bliżej. Byli jakby w jakimś transie. Nie biegli, lecz kroczyli powoli mrucząc coś pod nosem. Musieliśmy się bronić, ale jak? Oni byli coraz bliżej i było ich wielu. Rozejrzałem się za jakąś potencjalną bronią. Na nasze nieszczęście nie dostrzegłem niczego, co mogło by nam w tej sytuacji pomóc. Nie mogliśmy też liczyć na pomoc uwięzionych dziewcząt, gdyż te były związane i przerażone. Przytuliłem mocno Magdalenę i zacząłem się modlić. Nagle w głębi kościoła rozległ się bardzo niski, męski głos.
- Pomocy! Bracia, pomóżcie!
Mnisi, jakby zahipnotyzowani, zaczęli teraz iść w stronę zaciemnionej kruchty, z której wybiegł dziwnie znajomy mężczyzna. Był to… szofer, który przywiózł mnie tutaj. A on krzyknął do mnie: „ Uwolnij dziewczyny i uciekajcie. Klucze leżą na ołtarzu!”. Ruszyliśmy biegiem w stronę ołtarza i zabraliśmy klucze, którymi zaczęliśmy po chwili otwierać kajdany, w jakie były zakute dziewczęta. Oswobadzaliśmy jedną po drugiej, każąc im biec w stronę rozbitych przeze mnie wcześniej drzwi. Już mieliśmy opuścić to pomieszczenie, gdy nagle w dziurze pojawił się Chrystian uzbrojony w metalowy świecznik.
- Nikt stąd nie wyjdzie! Głupcy! Tego labiryntu cierpień nie da się opuścić! Wszyscy tu zginiecie! - krzyczał nieludzkim głosem.
Rozejrzeliśmy się za innymi drzwiami, które prowadziłyby na zewnątrz. Znaleźliśmy jedne i bez namysłu ruszyliśmy biegiem w głąb nowo odkrytego korytarza. Następnie wbiegliśmy po spiralnych schodach na piętro. Otoczenie wydawało mi się znajome. Był to ten sam kompleks cel zakonnych. Po kolei sprawdzaliśmy wszystkie drzwi. Ciągle słyszeliśmy kroki podążających za nami mnichów, poganianych przez Chrystiana. W końcu odnaleźliśmy jedyne otwarte drzwi. Wbiegliśmy szybko do środka. To, co tam zastaliśmy, zamurowało nie tylko mnie. Ściany przyozdobione były obrazami w złotych ramkach, a na półkach stały złote kielichy, szkatuły z drogimi kamieniami i schludnie poukładane kasety z filmami pornograficznymi. Przy tym widoku, stojący w kącie laptop i telewizor LCD wydawał się całkiem powszedni.
- A więc to tak żyje sobie przeor - pomyślałem.
- Mówiłam ci, że on jest bogaty. To sekret oczyszczenia duszy - powiedziała Magdalena, uświadamiając mnie ostatecznie w kwestii oszukanych przez Chrystiana mnichów.
Rytmiczny krok zakonników był coraz głośniejszy, a bluźnierstwa Chrystiana wypowiadane pod naszym adresem coraz bardziej wyraźne. Musiałem myśleć szybko. Jeśli będziemy tu siedzieć, na pewno zginiemy, ale czy Chrystian jest gotów wyjawić braciom swoje sekrety? Czyżby nasze położenie było tak naprawdę naszą jedyną bronią? Postanowiłem to wykorzystać.
Wychyliłem się z celi i krzyknąłem:
- Hej! Bracia! Chcecie zobaczyć, jak mieszka wasz przeor?
Nadchodzący właśnie mnisi przyspieszyli kroku. Biegnący za nimi Chrystian próbował ich zatrzymywać, ale ciekawość mnichów zwyciężyła.
- Chodźcie, zobaczcie! - zachęcałem. Po czym złapałem jedną ze szkatuł i wysypałem jej zawartość przed wejściem.
Jeden z mnichów podbiegł do rozsypanych na kamiennej posadzce kosztowności, a reszta stanęła jak wryta. Zakonnik chwycił złotą monetę leżącą na ziemi, uniósł ją ku górze i krzyknął.
- Zabić przeora!
Wszyscy, niczym jeden organizm, ruszyli na Chrystiana. Próbował się tłumaczyć i zrzucać winę na innych, lecz było już za późno. Mnisi okrążyli go i zakłuli ukrytymi w fałdach swoich sutann sztyletami. Ich zajadłość nie miała końca. I choć leżał już martwy, bili go dalej i cięli swoją bronią. Szara, zimna posadzka spłynęła krwią. Ruszyliśmy w stronę spiralnych schodów prowadzących na parter. Nagle zauważyłem mojego szofera. Krzyczał, abyśmy szli za nim, bo zna drogę do wyjścia. Wszystko działo się tak szybko. Każde z miejsc, które mijaliśmy, przelatywało nam przed oczyma. Nagle wszystko zatrzęsło się. Każde z nas biegło w jakimś szaleńczym amoku, byle do wyjścia, byle dalej od tego koszmaru. Wielkie, marmurowe kolumny stojące dookoła nas zaczęły pękać z hukiem, tak, jakby historia tej świątyni kończyła się i zamykała się jej księga. W końcu natrafiliśmy na drzwi wyjściowe. Były to ogromne, okute żelazem wrota. Nie zastanawiając się ani chwilę uderzyliśmy w nie z takim impetem, że i one nie były już nas w stanie powstrzymać.
Nagle znaleźliśmy się w lesie. Zbiegliśmy kilkadziesiąt metrów w dół zbocza i schroniliśmy się w małej jaskini, by tam przeczekać lawinę kamieni. Gdy wszystko ucichło, wszyscy wstali i zaczęli skakać z radości. Tak skończyło się to, co było zmorą tak wielu. Mnie nurtowało jednak od dłuższego czasu pewne pytanie, które postanowiłem w końcu zadać. Zwróciłem się więc do szofera:
- Kim pan właściwie jest? Skąd się pan tu wziął?
- Jestem policjantem. Miałem za zadanie rozpracować tę sektę, ale w pewnym momencie wszystko wymknęło się spod kontroli. Wmieszałem się więc w te kręgi. Szybko odkryłem, że z tego bagna trudno się wydostać i można tu stracić życie - uśmiechnął się. - Nawiasem mówiąc, przepraszam, że zostawiłem cię w lesie w samej sutannie. Musiałem przecież odegrać postać szofera sekty – dodał ze śmiechem.
- Nie ma sprawy, każdy musi dopełnić swoją historię - odpowiedziałem.
- To gdzie teraz ruszamy? Łapiemy jakiś transport i wracamy na plebanię?
- Nie jestem pewien, czy chcę wracać na plebanię. Coś we mnie pękło. Będę musiał wszystko sobie na spokojnie przemyśleć. Na razie musimy znaleźć bezpieczne schronienie. Później zobaczymy, co czas przyniesie… - odpowiedziałem patrząc smutno w oczy mojego rozmówcy.
Tak właśnie było. Ta niebezpieczna przygoda coś we mnie zmieniła. Nabrałem wątpliwości, czy wybrałem właściwą drogę? W mojej głowie wciąż kołatało pytanie: czy w moim sercu na pewno mieszkała żarliwa wiara, czy był to raczej ciemnogród, o który nie warto walczyć…
Koniec
Grafika:
Komentarze [0]
Jeszcze nikt nie skomentował. Chcesz być pierwszy?