Czas zapłaty – cz. 3
Wyraz zacięcia i oburzenia na twarzach dziewcząt świadczył o tym, że nie zamierzają słuchać Lamberta.
– Muszę iść tam sam. Nie chcę was narażać. W końcu to on poluje na mnie!
– Gdyby nie my, nie wiedziałbyś kim on jest! Idziemy z tobą czy tego chcesz, czy nie! A poza tym przyda ci się pomoc.
– Zrozumcie. To potężny człowiek, ma wpływy i swoich ludzi. Nie mogę was narażać. Wolę nie myśleć, co zrobiłaby mi Rita, gdyby którejś z was przytrafiło się coś złego.
– Nic! Ona zrozumiałaby, że musiałyśmy tam pójść z tobą. – powiedziała Falka.
Dziewczyny uznały sprawę za zamkniętą i zaczęły opuszczać pracownię Margarity, w której debatowali nad zemstą na Arteveldzie. Lambert przyznawał im w duchu rację. Gdyby nie one, nie wiedziałby, że Arteveld jest dowódcą straży miejskiej. A poza tym, na ich miejscu, też rozprawiłby się z zabójcą Rity. Wiedział również, że sam nie da sobie rady. W koszarach było ponad dwie setki strażników, a dziewcząt Rity było ledwo trzydzieści. Miał świadomość, że nie uda mu się ich powstrzymać, ale nie dopuszczał do siebie myśli, że którejś z nich mogłoby przydarzyć się coś złego. Mógł wprawdzie opuścić zamtuz nocą i sam wymierzyć sprawiedliwość, ale wiedział, że dziewczyny i tak ruszą za nim, by po stracie najdroższej im osoby spojrzeć w oczy człowieka, który miał na rękach jej krew. Lambert nie chciał tam jednak iść tej nocy. Zrobimy to jutro, gdy dziewczyny ochłoną – pomyślał i udał się do swojego pokoju, gdzie zamierzał opracować dokładny plan akcji.
* * *
Gaabardczyk ocknął się. Oślepiające słońce wdzierało się do pokoju przez wybitą szybę. Przetarł zmęczone oczy. Całą noc próbował wymyślić coś sensownego, ale nic nie przyszło mu do głowy. Nie znalazł innego sposobu, niż wdarcie się po zmroku do urzędu, połączone z próbą dotarcia do komnaty Artevelda. Było to tak samo ryzykowne, jak wchodzenie tam w dzień, ale zdeterminowanym i żądnym zemsty dziewczynom nie zrobi to zapewne różnicy - pomyślał.
Z dołu dochodził go już gwar rozmów. W normalny dzień o tej porze dziewczyny szykowałyby się na spotkania z klientami lub przygotowywałyby śniadanie. Dziś w milczeniu przymierzały zbroje i czyściły lśniące szable. Żaden śmiech nie zakłócał tych przygotowań. Z ponurymi minami dziewczyny zasiadły wraz z Lambertem do stołu. Przygotowana naprędce jajecznica nie smakowała chyba nigdy, tak jak dziś. Lambert nie próbował nawet nawiązywać rozmowy. Po śniadaniu dziewczyny rozeszły się do swoich pokoi. Lambert również udał się na górę. Po drodze zajrzał jeszcze do pracowni Rity. Zwłoki kobiety nadal tam były, ale dziewczyny przygotowały ją już do pochówku. Ubrały ją w najlepszą sukienkę, a na czoło założyły jej wianek z polnych kwiatów, a starannie przyczesane włosy zakrywały dziurę ziejącą w jej czaszce. Rozejrzał się po pokoju, a jego oczy spoczęły na leżącej w kącie garocie. Bardzo przydatny gadżet – pomyślał i wziął ją ze sobą. Gdy wieczorem zszedł ponownie na dół, dziewczyny czekały już na niego w przedsionku.
– Widzę, że was od tego nie odwiodę… – zaczął. – Uważajcie więc na siebie i nie dajcie się zabić. Nie zniósłbym, gdyby któraś z was… Po prostu, uważajcie.
Lambert wyjawił im swój plan. Dziewczynom nie trzeba było powtarzać. Po chwili każda z nich znała już swoje miejsce i funkcję.
Szli przez miasto bocznymi uliczkami. Na przedzie Lambert, a za nim gromada dziewczyn. Czarni, milczący, zabójczy… Zatrzymali się nieopodal urzędu. Słońce dawno już zaszło. Dziedziniec urzędu oświetlały teraz jedynie latarnie. Na posterunku stało dwóch strażników w lśniących zbrojach z halabardami. Urząd był dwupiętrowym budynkiem z dziedzińcem otoczonym od frontu murem. Po murze spacerowało trzech lub czterech wartowników. Korzystając z nieuwagi strażników Lambert wspiął się na mur. Po swojej prawej stronie miał teraz drzwi do urzędu, a po lewej odwróconego wartownika. Podkradł się do niego, odczekał chwilę, aż reszta strażników przejdzie dalej i zacisnął mu na szyi garotę. Gdy ten cicho rzęził, dał znak dziewczętom. Te, jedna po drugiej, wychodziły z cienia, wspinały się po murze i natychmiast wchodziły do budynku. Gdy ostatnia z nich zniknęła za drzwiami, Lambert wślizgnął się za nimi do środka.
W środku było bardzo duszno, a wymyślne malowidła i dywany na podłogach świadczyły o upodobaniach Artevelda. Przy drzwiach leżał już kolejny strażnik z poderżniętym gardłem. Krew sączyła mu się z szyi na dywan, a stająca nieopodal Yvonne wycierała miecz o wiszącą z tyłu kotarę. Wszystkie dziewczyny były już w środku i czekały na znak Lamberta. Ten szybko ocenił sytuację i dał im znak, aby pobiegły za nim korytarzem. Byli już na pierwszym piętrze, ale pokój Artevelda znajdował się na drugim. W połowie korytarza dostrzegli schody. Dotychczas nie spotkali nikogo, ale odgłosy dochodzące z gabinetów świadczyły o tym, że budynek bynajmniej nie jest pusty. Po cichu weszli po schodach i pobiegli kolejnym, długim korytarzem. Teraz nie mogli pozwolić sobie na zdemaskowanie. Jedyną drogę ucieczki stanowiło okno na końcu korytarza, z którego można było spuścić się po winoroślach na dół. Pięć dziewcząt bez słowa rozstawiło się przy schodach. Inne ustawiały się po obu stronach mijanych drzwi wejściowych do gabinetów. Gdy Lambert dobiegł do końca korytarza, gdzie mieścił się gabinet Artevelda, spojrzał za siebie. Hol pełen był dziewcząt, które wpatrywały się w niego i czekały jego na sygnał. W końcu Lambert dał znak.
Dziewczęta w jednej chwili wpadły do wszystkich pokoi. Słychać było tylko stłumione krzyki, cichy chrzęst stali i tupot nóg. Gdy zdyszane wybiegały ponownie na korytarz, z jednego pokoju wybiegła także półnaga kobieta, krzycząc przeraźliwie. Jedna z dziewcząt uderzyła ją w kark, ale było już za późno. Z dołu słychać już było zbliżający się tupot stóp. Na schodach pojawili się pierwsi strażnicy, ale dziewczyny skutecznie ich zatrzymały. Nie było już czasu. Lambert wraz z trzema dziewczynami wpadł do pokoju Artevelda. Ten, ubrany w cienkie spodnie i płócienną koszulę, szykował się właśnie do snu. Doskoczył jednak do leżącego na krześle miecza. Teraz Lambert rozpoznał go. Świeża, ciągnąca się przez pół twarzy rana, zmieniła nieco jego oblicze, a szczątkowe ilości nosa wyglądały po prostu upiornie. Gdyby nie to, Lambert nie rozpoznałby w stojącej przed nim postaci nieznajomego z karczmy.
– Myślałem, że nie żyjesz – zaczął bez cienia zaskoczenia Arteveld. – W sumie za taką sumę nie mogłem spodziewać się cudu. Mogłem zapłacić dwukrotnie więcej. Porządnie zalazłeś mi za skórę Lambercie. Kto by pomyślał, że zamiast walczyć z moimi wrogami, będziesz walczył ze mną.
– Przez twoje skąpstwo zginęła moja przyjaciółka. Tego ci nie daruję…
Lambert i dziewczyny rozstawili się w półkolu, otaczając Artevelda. Aarden nie wytrzymała. Doskoczyła do Artevelda, lecz ten sparował jej cięcie i krótkim pchnięciem miecza trafił ją w okolice obojczyka. Upadła tuż obok łoża z baldachimem, a jej rana buchała krwią. Lambert, nie namyślając się dłużej, doskoczył do Artevelda, a za nim ruszyły rozwścieczone Yvonne i Falka. Arteveld po mistrzowsku parował i odbijał ataki agresorów. Lambert po raz kolejny zastawił się kwintą i postanowił uderzyć z obrotu, lecz Arteveld odskoczył do tyłu i sparował jego uderzenie. Dziewczyny atakowały jak oszalałe. Uderzały i parowały, cięły i odskakiwały, aż w końcu po kolejnym nieudanym ataku Lamberta, po którym Arteveld próbował odskoczyć, Yvonne z lewej, a Falka z prawej strony, trafiły go mieczami w nogi powyżej kolan. Arteveld upadł. Leżał teraz u ich stóp, łypiąc bezradnie zdrowym okiem to na Lamberta, to na dziewczyny. Falka kopnęła go jeszcze w nadgarstek, aby wypuścił miecz z dłoni.
– Widzisz, mogliśmy być po jednej stronie – zaczął Lambert. – Gdybyś wtedy, w karczmie, odpuścił. Na pewno znalazłbyś kogoś odpowiedniego. Mówiłeś, że tobie się nie odmawia. Ja odmówiłem, lecz zrobiłem to, czego ode mnie chciałeś: zabijałem. Tyle tylko, że twoich ludzi. Zapłaciłeś za zabicie mnie. Nie udało ci się. Teraz nastał czas zapłaty!
Gaabardczyk zamachnął się mieczem i rąbnął Artevelda w kark. Odcięta głowa potoczyła się po podłodze w stronę łoża z baldachimem. Lambert popatrzył jeszcze przez chwilę na ciało Artevelda i odwrócił się w stronę Aarden, która leżała już bez życia. Wziął ją na ręce i razem z Yvonne i Falką wybiegł na korytarz, gdzie nadal trwała walka. Falka gwizdnęła przeciągle. Umówiony sygnał dał znać walczącym dziewczynom, że nadeszła pora odwrotu.
* * *
Nazajutrz całe miasto obiegła wieść o zabójstwie szefa straży miejskiej, a obok mogiły Margarity pojawiły się dwie nowe. Jedna poświecona pamięci Aarden, druga, pozostałych dziewcząt, których ciał nie zdołali zabrać z urzędu. Dom publiczny przejęły Falka i Yvonne, a Lambert… znów ruszył na Północ, aby zajmować się tym, o czym nikt nie powinien wiedzieć.
KONIEC
Komentarze [3]
2009-12-01 02:43
Przeszlo 10 lat temu pojawilem sie na sieci z ta ‘ksywka’, wczesniej uzywajac jej w sesjach WarHammera [imie podwedzilem z nazwy piwa we Francji, pozniej okazalo sie, ze piwo jest od Jacoba Artevelde, ale to inna historia]. Po latach, zaczal jej uzywac na sieci jakis tam fan Chelsea, ktory nie zna sie kompletnie na filmach i ma fatalny gust muzyczny i czasem mnie z nim myla. Hah!
A teraz widze je w opowiadaniu fantasy, a to mnie bardzo cieszy! Pisz, pisz, nie zrazaj sie byle krytyka, gdy ja napotkasz, przyjmuj tylko te konstruktywna i jeszcze raz pisz, kunszt wymaga zahartowania. Powodzenia!:)
2009-11-24 10:50
Musze powiedzieć, że mi się podobało. Trochę mi wyobraźnia szwankuje i nie mogłam sobie tego dokładnie wyobrazić (ach, te choroby xD), ale ogólnie mi się podobało. Ciekawe co wymyślisz teraz?^^
2009-11-24 01:10
Tomasz nie znałem Cie od tej strony poeto. Gratuluje – dobra robota! Oby tak dalej, a będą z Ciebie ludzie.
- 1