Epizod grunwaldzki
Korony drzew ulnowskiego lasu chroniły przed słonecznym żarem zastępy rycerstwa. Rozłożone szeroką ławą wojska krola Jagiełły ciągnęły się daleko ku zachodowi, aż na pola wsi Logdau. Było tu ściągnięte z olbrzymich połaci Wielkiego Księstwa bojarstwo litewskie i ruskie, były waleczne pułki smoleńskie i zaprawieni w niezliczonych bitwach zaciężni Czesi, byli okrutni a szybcy nad inszych Tatarzy, byli wreszcie poddani Korony, w całej Polszcze zebrani dla największego starcia z Zakonem, który to od dawien dawna pustoszył rubieże ościennych krain.
Na lewej flance, wpośród Litwinów, świeżych wyznawców Jezu Krysta, był i pan Stowejko Podbipięta z Mysikiszek, szlachcic młody a rosły nadzwyczaj, ornament całej chorągwi. Uniósł się teraz w strzemionach, próbując spoźrzec ponad szeregami awangardy tłumy wrażych wojsk.
- Za czym to oczy wypatrujecie? – ozwał się tęgi bojar, któren stał nieopodal wraz ze swym pocztem.
Spytany opadł na siodło, szarpiąc płowy wąs.
- Wiela ich, panie Bylimin - odparł z namysłem.
- Juści, wiela, toż Ulryk nie na wywczasy tu zjechał. Ale i nas niepoślednio, jak Pismo mówi: „sicut stellas caeli et velut harenam quae est in litore maris”. I chłopów tęgich nie brak, jeno spoźrzeć wkoło starczy. Nie my, nie Tatary, to Polaki im bobu zadadzą. Ksiądz Witold nie da nas na przetracanie, wszak wyborną mamy okazję, by psubratów raz na wieki nadwerężyć. Co tu zresztą sobie teraz myśli psować - znak dadzą, tedy pójdziem na Teutony i snadnie się okaże, zali Pan Bóg jest naszej sprawie przychylny.
- Przecie oni tego samego Boga głoszą, a nadto dłużej i pewno gorętszym sercem. Znacie dobrze, wszytcy znamię jego na płaszczach szyją.
- Lubo oni jeno jego mają, a za nami jeszcze i stare, litewskie Bogi stoją, od dziada pradziada przez rody chwalone. Co będzie, to będzie, żywota nasze w cudzych rękach złożone. A podług mnie zetrzem tych psubratów i tak daleko pchniem, aż się u wielmożnego cesarza wstrzymają. Nie strachajcie się zawczasu, panie Podbipięta.
- Nie stracham się - żachnął się rycerz. - Aczkole wiem, że na każdym z onych Krzyżaków bolej żelaziwa leży, niż my obadwaj nosimy.
Bylimin pokręcił niekontent głową.
- Miast się urażać, zauważyć raczcie, że i my w wilcze jeno skóry tudzież piórka pawie przystrojeni nie przybyliśmy. Sami zresztą, jeśli mię oczy nie lżą jeszcze, miecz cudzoziemski przy sobie dzierżycie.
- A tak, rację macie – odrzekł Stowejko i wyjął broń z pochwy, przyglądając się jej ostrzu. – To krzyżacka zdobycz. Ich własnym dziełem będę dziś ciął.
- Jakoże łup taki w wasze ręce trafił? – spytał ciekawie. – Aby pamiątka uprzedniej przygody?
- Nie mojej, chocia szubrawców mnogo razy z ziemi wypędzać musiałem. Ociec przed laty, jako i ja przed Niemce zmuszon się bronić, przywiózł był miecz ów i wojował nim, póki sił mu na bitkę stawało; zatym jam go w darze ze śmiertelnego łoża otrzymał.
- Zacna to broń się zdaje, a więtsza przy tym od litewskiej. Godny to dla was gabaryt, boście sami wyrośli nad wszytką rotę. Jeno co koń wasz znosić musi, boć to brzemienia znaczne dla takiego wałacha – roześmiał się rubasznie.
- Na siebie lepiej spóźrzcie – odgryzł się Stowejko. – Trzymam, iż w postach się nie lubujecie.
Bojar wzruszył ramionami, aż zachrzęściła kolczuga, i poklepał się po upasłym brzuchu.
- Co natura człekowi daje, to biorę. Ot, co mi rozum podpowiada.
Podbipięta usta już otworzył dla nowego responsu, gdy wtem goniec jakowyś przejechał galopem na czele wojsk. Szmer rozmów począł unosić się nad zebranymi, aż wreszcie z ust do usta podano wieść, że rychło nastąpi atak.
- Najwyższy czas, by zastałym kościom dawne igraszki przypomnieć – mruknął Bylimin, na poły do siebie, na poły do Stowejki. – Niechaj Bogowie czuwają.
Już giermkowie podawali swym panom kopije, już wkładano hełmy i sprawdzano, czy zbroice dobrze dopięte. Rozmowy ucichły, jeno czasem tam i sam słyszeć się dały głosy to spokojne, to rozgorączkowane. Czekano.
Nareszcie odezwały się trąby.
***
Po raz wtóry huknęły armaty, po raz wtóry pióropusze dymu wykwitły przed krzyżacką armiją. Kule świstały gdzieś obok, wzbijały w powietrze chmury pyłu; jedna padła blisko, koń jakowyś dęba stanął, zrzucił jeźdźca na ziemię, aż zbroja zgrzytnęła – a Stowejko wciąż pędził, wciąż bódł ostrogami swego bułana, widząc daleko przed sobą jeno rzędy niewzruszone rycerzy w stal zakutych, okrytych białymi płaszczami. Litewskie chorągwie minęły już dno płytkiej a rozległej doliny, jaka dzieliła oba wojska; teraz rozpędzone wbiegały na wzniesienie, gdzie legły siły Zakonu, nadal przyczajone jako lew potężny przed atakiem.
Nagle rozległ się przeraźliwy kwik koński, jeden z bojarów krzyknął w rozpaczy – i wpadł prosto w dół, może o stajanie wykopany przed pierwszą linią Teutonów. Naraz kolejni tak samo trafiali w owe wilcze doły, lecz pęd natarcia nie nasłabł ani trochę. Stowejko uźrzał, jak jezdny przed nim zapadł się w ziemię, przeto ściągnął cugle i li tylko cudem minął zasadzkę, czując, jak końskie kopyta ślizgają się na jej krawędzi.
Wpadli wreszcie pomiędzy Krzyżaki. Lubo zakonni bracia, oddaleni o jakie półtora sznura, na krok nie wypuścili swych potężnych rumaków, to puszkarze i ta infanteria, która do ich obrony oddzielona zostało, rzucili się do walki. Podbipięta ubódł jednego z nich kopiją, aż drzewce z trzaskiem pękło; kikut sprawnie wbił w twarz kolejnemu, który z wrzaskiem nadbiegł, wywijając toporem. Wyjął teraz miecz, uchylił się przed gizarmą, jaką godził w niego olbrzymi knecht, zaczym ściął jej ostrze, by wreszcie razić Niemca na odlew. Ten splunął jeno krwią i runął wznak.
Tedy trąby zagrzmiały ponownie.
Trzon krzyżackich sił, najpierwsi rycerze, wystąpili do przodu. Czym prędzej przebyli niewielki skrawek zbocza, jaki dzielił ich dotychczas od walczących, azaby wbić się we wciąż napierające wojska Witoldowe.
Stowejko uczuł, że serce bije mu niczym młot. Wystawił miecz, by wstrzymać atak jeźdźca o twarzy skrytej za przyłbicą; gdy stal zderzyła się ze stalą, ból tak straszliwy napełnił mu ramiona, jakoby pęknąć miały. Zdzierżył jednak, a gdy Krzyżak zachwiał się, zbyt daleko cios wyprowadziwszy, raził go płasko w tył głowy. Tamten, zamroczon, opadł na siodle i z trzaskiem padł w piach.
Wkoło robiło się coraz gęściej. Litewskie hufy nadal napływały, wszakoż Teutonów też było więcej i więcej. Kurzawa podniosła się okrutna, proch wdzierał się w usta, szczypał oczy. Podbipięta widział juże tylko potworny wir zbroic, płaszczy, skór i broni rozmaitej. Dawno skruszono wszytkie kopije, teraz w ruch, krom mieczy, poszły teże topory, obuchy, berdysze i cożkoli zdolne śmierć zadać. Ciała ludzkie zalegały co liczniej, krew poiła wyschłą ziemię. Jeden grzmot i ryk zawisł nad grunwaldzkim polem.
Stowejko, w środku tego piekła, kierował miecz swój na wsze strony, gdzie tylko cudzoziemska twarz mu się ukazała, i o niczym już nie myślał, jeno ciął, ciął, byle tylko uźrzeć, jak następny Niemiec krwią się zalewa, jak spada z siodła, by stratowanym zostać przez setki kopyt. Coraz więcej białych płaszczy wkoło niego było, coraz rzadziej Litwinów obaczał, coraz barziej cofał się pod naporem wrażej tłuszczy. Dwóch rycerzy naparło nań z dwóch stron, piekący ból niby znikąd rozlał się po barku. Sparował nowe ciosy, obrócił się, rozpaczliwie szukając drogi odwrotu – i spostrzegł, że ziomkowie jego poczynają uciekać. To jeden, to drugi odrywał się od kłębowiska walczących i w dal pędził. Lodowaty strach zsztywnił mu członki. Czyjeś mocarne uderzenie omal zwaliło go z siodła. Zawrócił, spiął konia ostrogami, przebił się na wskroś złączonych w śmiertelnej bitwie, na oślep tnąc mieczem. Obca krew w oczy mu chlusnęła, z potem się mieszając. Wypadł na wolną przestrzeń i pocwałował ku obozowisku. Rychło toż samo uczynili wszytcy Litwini.
Za nimi, z tryumfalnym wrzaskiem i pieśnią na ustach, runęli Krzyżacy.
***
Wpadł między drzewa i pognał dalej, w tył nawet nie spoglądając. Koń pokrył się pianą, dychał ciężko, lubo rycerz na to nie baczył i wciąż bódł go w boki. Liście smagały Stowejkę po twarzy, gałęzie boleśnie wpijały się w rany. Długo tak pędził, by w końcu, odwróciwszy się, uźrzeć jeno zwartą ścianę lasu.
- Zaliś ty zmysły postradał? – mruknął do się, wstrzymując bułana na lichej polanie. – Takiś Podbipięta, takiś sposób nalazł, by oćca pamięć czcić? Tchórzliwcze.
Szelest jakowyś po prawicy usłyszał i uważnie miecz uniósł, gotów znów walczyć.
- Któż tam? - rozległ się głos swojski, a zza gęstych krzewów wysunął się wpierw łeb koński, później nalana twarz Bylimina.
Stary witeź, poznawszy znajomka, zdziwił się niepomiernie. Kolczugę miał mocno poharataną, hełm rozbity, na lewym policzku czerwieniła się szrama.
- Tak to kuma witacie? Mieczem? – rozśmiał się, zupełnie wbrew straszliwej klęsce. – Jak borowy diabeł wyglądacie. W jusze cali, brudni. Trza by się oporządzić nieco.
- Cóż gadacie... – odparł znużony, broń chowając. – Samiście widzieli, koniec już.
- Com widział? Żeśmy pierzchli jako wróble przed kotem? – prychnął ze wzgardą. – A insi? A Polaki, a Smoleńcy, co przecie siekli Niemca bez pardonu? Zali koniec, toć się jeszcze okaże. Mus wracać i zbadać, czyśmy dalej nie potrzebni. Powiadam ci także...
Przerwał, bowiem doszła ich odległa rozmowa. Wsłuchał się.
- Dalibóg, polska mowa! - krzyknął radośnie i rzucił się czym prędzej w stronę, skąd szły glosy, na towarzysza nie czekając. – Hej, sługi Jagiełły! Hej!
Podbipięta – rad, nierad – powoli ruszył w ślad za nim. Prędko doźrzał dwóch jezdnych. Bylimin wołał tymczasem:
- Pochwalony! Znacie wy ludzką mowę?
- Juści, ludzką znamy – odparł jeden po litewsku. – A waszą, barbarzyńską, takoż. Bojar znów śmiechem się zaniósł, nic sobie z afrontu nie robiąc.
- Cóże teraz, mówcie. Pogrom tam flanki naszej, z pola nas zepchnęli. Jak teraz czynić mamy?
- Psiajuchy, toć pogrom dopiero będzie, jak go uszykujemy przeklętym braciszkom. Bywajcie z nami, trza waszą hałastrę na powrót zebrać.
Bylimin zerknął na Stowejkę i jeno zatarł z uciechy dłonie.
***
Niebo na zachodzie jaśniało ognistą łuną, gdy znowu wyszli na grunwaldzkie błonia. Pod sobą, o jakie dwie staje, mieli kocioł ogromny wojsk okrytych kurzawą, w ciągłym ruchu będący, niczym mrowisko wielkie, skąd bez ustanku dochodziły krzyki, bojowe zawołania, a nade wszystko szczęk stali. Chorągwie powiewały nad walczącymi, w tym Biały Orzeł krolewski, Pogoń litewska i krzyż czarny na polu białym, widomy znak Wielkiego Mistrza. Od lasu ciągnęli wracający z pościgu Teutoni, samotnie lub w kupach zmierzający ku bitwie.
Stowejko, wraz z całą naprędce złożoną rotą, natychmiast ruszył, ażby Niemcom drogę zagrodzić. Rozcięte ramię i bok otłuczony wciąż bolały nieznośnie, lecz widząc, iże los wojny przesądzon nie jest, uczuł naraz, że serce mu roście, napełniając go nowymi siły.
Dopadli w galopie Niemce, których może półsta było, zaczym walkę poczęli. Ugodził Podbipięta jednego, wtóremu broń z ręki wytrącił; w strzemionach się podniósł, kiedy kolejny się zbliżył, hełmu nie mający; nimże tamten cios zadał, od góry go Litwin ciął, czaszkę na pół rozłupując. Zaraz trzech przybyło, któryś w bok go kłuł, któryś konia ugodził, aże zarżał bułan i zachwiał się. Stowejko, w furii niespodzianej, nie myśląc wcale, wziął zamach potężny – i całą trójkę, jako przy sobie stali, mocarnie sieknął.
Trzy głowy na ziemię spadły.
Rycerz spoźrzał zdumiony, oczom własnym nie dowierzając. Raniony przede chwilą koń prychnął, z pyska pociekła mu krew i runął, ciągnąc z sobą jeźdźca. Podbipięta zerwał się prędko, oglądnął się wkoło, czekając nowych ciosów, ale wszyscy Teutoni legli już martwi.
Daleko w przedzie, gdzie niedawni przecie toczyła się bitwa, Niemce uciekali teraz co sił ku swemu obozowisku, gonieni przez Jagiełłowe hufce. Tam i sam pojedynkowano się jeszcze, najwytrwalsi bracia walczyli po śmierć, lubo zwycięzca był już znany.
- Piękna rzecz - Bylimin żywo klepnął w plecy Stowejkę; ten spostrzegł, że podchodzą doń rozweseleni Litwini. – Niechybnie zdarzy ci się krolewska nagroda.
Rycerz machnął jeno ręką, ucałował okrwawiony miecz i wzniósł wzrok ku niebu, modląc się w duchu.
Słońce właśnie chowało się za widnokręgiem.
Komentarze [2]
2008-11-04 23:56
zastanawiam się czy litewscy rycerze podówczas nie mówili już po rusku.
Opowiadanie super się czyta
2008-11-04 19:50
I co tu więcej rzec – świetnie napisane!
- 1