Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

O polskich dzieciach w Indiach   

Dodano 2010-03-17, w dziale inne - archiwum

Jakiś tydzień temu szukałem w Internecie informacji dotyczących życia Polaków na kresach wschodnich w czasie II wojny światowej, czyli na ziemiach, które wedle paktu Ribbentrop – Mołotow zostały zaanektowane przez Związek Radziecki. Nie interesowały mnie jednak losy żołnierzy, z których jak wiadomo większość dostała się do niewoli radzieckiej, ale zwykłych obywateli. Natknąłem się wówczas na niezwykłą historię związaną z polskimi dziećmi. Historia ta wydała mi się na tyle ciekawa, że postanowiłem ją Wam przybliżyć.

/pliki/zdjecia/i 1.jpgZacznijmy więc od początku. Jest rok 1939. Na wschodnie tereny Rzeczypospolitej wkracza Armia Czerwona. Żołnierze polscy brani są masowo do niewoli i wywożeni „gdzieś na wschód”. W miastach i wsiach pozostają jedynie cywile. Jednak nie na długo. Już w 1940 roku większość dzieci wraz ze swymi rodzicami zostaje wywieziona w głąb państwa radzieckiego – na Syberię, Ural, do Kazachstanu czy Turkmenistanu. Polskie rodziny zostają „rozsiane” praktycznie po całym Związku Radzieckim. Część z nich nie przeżyła niestety nawet transportu, który był kilku tygodniową gehenną w bydlęcych wagonach. Ci, którym udaje się dotrzeć do celu, zostają zdziesiątkowani przez liczne choroby oraz panujący wokół głód. Inni umierają w łagrach, a dzieci lądują w sowieckich sierocińcach, które warunkami niewiele różniły się od łagrowych baraków.

W lipcu 1941 roku generał Sikorski podpisuje w Londynie z sowieckim ambasadorem Iwanem Majskim układ przywracający polsko-radzieckie stosunki dyplomatyczne i zapowiadający utworzenie polskiej armii w ZSRR. Na skutek licznych zabiegów politycznych przedstawicieli władz polskich oraz Ambasady RP w Kujbyszewie, Stalin zgadza się w końcu na ewakuację części zesłańców polskich rozsianych na olbrzymich przestrzeniach imperium sowieckiego. Przedstawiciele władz polskich – nie czekając na ostateczne ustalenia i decyzje - organizują pomoc polskim zesłańcom. Udaje się odnaleźć osierocone dzieci, tworzy się dla nich punkty zborne, a następnie transportuje je do stolicy Turkmenistanu –Aszchabadu (blisko granicy z Iranem). Tam też w hotelu robotniczym „Kołchoźny”, utworzony zostaje tymczasowy „polski sierociniec”. Olbrzymią rolę w jego utworzeniu odegrała słynna przedwojenna piosenkarka polska Hanka Ordonówna i jej mąż hrabia Michał Tyszkiewicz. „Ordonka” z poświęceniem przemierzała Związek Radziecki wyciągając z „dietskich domow” polskie sieroty i wysyłając je do Aszchabadu.

Tymczasem o losach polskich dzieci dowiaduje się indyjski maharadża Jam Saheb Digvijay Sinhji, dziedzic księstwa Navanagar położonego w zachodnich Indiach, człowiek wykształcony w Europie, przewodniczący Rady Książąt Indyjskich oraz jeden z dwóch hinduskich delegatów w gabinecie wojennym Wielkiej Brytanii, gdzie poznał generała Sikorskiego. Jego związki z Polską zaczęły się jednak znacznie wcześniej. W latach 20-tych mieszkał ze swoim ojcem w Szwajcarii, gdzie obydwaj przyjaźnili się ze swoim sąsiadem - Ignacym Paderewskim. Maharadża bardzo dobrze wspominał tę znajomość:

„Ojciec mój zawsze interesował się sprawą polską, którą znał z czynów wielkiego Polaka Paderewskiego. Spotkali się oni w Genewie w Lidze Narodów i sam pamiętam jedno takie spotkanie. Ojciec mój zabrał mnie jako młodego chłopca do Genewy i tam przedstawił swojemu przyjacielowi wielkiemu artyście i mężowi stanu Paderewskiemu. W trakcie rozmowy mistrz zwrócił uwagę na moje ręce. Uznał on, że palce moje są cienkie i nadają się do techniki gry na fortepianie. Niestety ojciec mój ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu orzekł: – palce ma dobre, ale słuchu nie ma za grosz. Przyjaźń mojego ojca z Paderewskim przyczyniła się w znacznej mierze do zainteresowania, jakie zbudziło się we mnie dla Polski...”

Maharadża postanawia udzielić schronienia polskim dzieciom i buduje dla nich na półwyspie Kathiawar osiedle pod nazwą „Polish Children Camp” (w pobliżu swej letniej nadmorskiej rezydencji, oddalonej około 25 km od stolicy księstwa miasta Jamnagar).

Do tego „indyjskiego raju” czeka dzieci jednak mordercza i niebezpieczną podróż. Tak wspomina ją pochodzący z Wołynia Karol Matwiejczyk (jedno z „polskich dzieci maharadży”, które szczęśliwie przeżyło cały okres wojny i wyprawę do Indii):

„Z Aszchabadu do Persji jechałem z grupą dzieci ciężarówką. Ubrani byliśmy w portki, koszule i sandały. – Na granicy wyjdziecie z auta i się schowacie, a jak usłyszycie gwizdek, przybywajcie z powrotem – takie dostaliśmy polecenie. Ja po górach chodzić nie umiałem. Gdy usłyszałem gwizdek, byłem zaledwie w połowie drogi na szczyt. /pliki/zdjecia/i 2.jpgJednego buta po drodze zgubiłem, więc tego drugiego też wyrzuciłem... Ciężarówki jechały powoli i kierowcy nas z tej drogi zbierali. Rosjanie to robili! Potem się dowiedziałem, że indyjski maharadża – „ojciec chrzestny tysiąca polskich dzieci” – ich przekupił. I to oni – Rosjanie – doprowadzili nas do perskiej granicy, gdzie już perskie wojsko na nas czekało. Nawet nam Persowie salutowali!

Auta, auta, auta... Podróżowaliśmy w dzień, w nocy spaliśmy w placówkach wojskowych. Pełna izolacja. Może dlatego, że były wśród nas także żydowskie dzieci, a my byliśmy wśród muzułmanów? A może dlatego, że na perskich drogach spotykano jeszcze sowieckich żołnierzy, którzy mogliby zawrócić transport z powrotem?

Na granicy z Indiami, w Quetta, nasi kierowcy włożyli mundury wojskowe, bo to wojskowi byli. Rzeka Indus wylała, więc czekaliśmy aż wody opadną. Byliśmy odcięci od reszty świata przez dwa miesiące! Spaliśmy w domach oficerskich. W tym czasie panowie oficerowie przenieśli się do namiotów. Byłem syty, było mi ciepło, czysto i bezpiecznie, ale ja wciąż uciekałem. Wszyscy mówili, że mam fisia. A ja uciekałem od mleka, od lodów, od kremów... Do dziś mleka nie znoszę! Uciekałem i jadłem to, co znalazłem. Natura mnie żywiła. To taki „fiś” z Rosji. Opiekunowie mnie szukali, znajdowali i pytali gdzie byłem. Więc ja im na to, że tornado mnie złapało i nie umiałem trafić. Wierzyli, bo tam tornada często wiały... I znów podróż. Tym razem pociągiem do Jamnagaru. I dalej do Balachadi... W osiedlu Valivade jesteśmy bezpieczni, syci i czysto ubrani…”

Po długiej podróży głodne i wyczerpane dzieci stają w końcu na indyjskiej ziemi, gdzie czeka na nie sześćdziesiąt nowych domków krytych czerwoną dachówką i maszt, na którym powiewa biało-czerwona flaga. Na spotkanie przybywa również sam maharadża:

"Głęboko wzruszony, przejęty cierpieniami polskiego narodu, a szczególnie losem tych, których dzieciństwo i młodość upływa w tragicznych warunkach najokropniejszej z wojen, pragnąłem w jakiś sposób przyczynić się do polepszenia ich losu. Zaofiarowałem im więc gościnę na ziemiach położonych z dala od zawieruchy wojennej. Może tam w pięknych górach położonych nad brzegami morza dzieci te będą mogły powrócić do zdrowia, może tam uda im się zapomnieć o wszystkim co przeszły i nabrać sił do przyszłej pracy jako obywatele wolnego kraju (...) Jestem niezmiernie rad, że mam możliwość choć w części przyczynić się do ulżenia doli polskich dzieci...”

W ten sposób po piekle, które przeżyły w Związku Radzieckim, dzieci znalazły się w bajkowej rzeczywistości - w doskonałym klimacie, wśród palm, słoni, fakirów i pawi, gdzie nie brakowało ani jedzenia, ani prawdziwej opieki. Komendantem obozu został ksiądz Franciszek Pluta. Zorganizował go na wzór harcerski - poranna gimnastyka, potem apel w szeregach zwróconych w stronę Polski. Dla starszych dzieci zorganizowano tu nawet szkołę. W role nauczycielek wcieliło się kilka cudem ocalonych z sowieckich łagrów kobiet, które wraz z dziećmi przybyły do Indii. Była wśród nich także Hanka Ordonówna. Nagrodą za dobre wyniki w nauce były wycieczki do pałacu maharadży, skąd dzieci wracały obładowane słodyczami. Sam maharadża często odwiedzał swoich gości, rozmawiał z nimi o ich problemach i radościach. Zapamiętały go jako bardzo dużego człowieka z olbrzymią, wiecznie uśmiechniętą twarzą. /pliki/zdjecia/i 3.jpgByli mieszkańcy obozu wspominają, że często czytał "Chłopów" Reymonta w angielskim tłumaczeniu. Bardzo lubił tę powieść, tak samo jak polskie ludowe tańce. Był na wszystkich przedstawieniach organizowanych przez polskie dzieci. Szczególnie podobały mu się jasełka, podczas których na scenie oprócz tradycyjnych postaci występowali Hitler, Stalin i zniewolona Polska. Po spektaklach zawsze zapraszał aktorów na podwieczorek i częstował słodyczami. „Zawsze będę sympatyzował z przyszłością Waszego kraju. Jestem pewny, że Polska będzie wolna, że Wy powrócicie szczęśliwie do waszych domów, do kraju wolnego od ucisku…” – mówił w czasie uroczystego poświęcenia sztandaru hufca harcerskiego w obozie.

Za przykładem Jama Saheba poszli także inni książęta indyjscy i dzięki temu czas II wojny światowej przetrwało w Indiach około pięciu tysięcy polskich dzieci. Pod koniec wojny w Polish Children Camp zostało około dwustu najmłodszych mieszkańców. Wkrótce potem komuniści zażądali ich powrotu do Polski. Aby je od tego uchronić dzieci zostały hurtowo adoptowane przez maharadżę, brytyjskiego oficera łącznikowego Jeffreya Clarka oraz księdza Franciszka Plutę (który był potem ścigany przez komunistów listem gończym jako "international kidnapper").

Polski obóz został zlikwidowany w 1946 roku, a jego mieszkańcy przeniesieni do Valivade - polskiego miasteczka w Indiach. Zanim to jednak nastąpiło, na dworcu kolejowym rozegrała się wzruszająca scena. Maharadża żegnał się osobiście ze wszystkimi dorosłymi i dziećmi. Ze starszymi rozmawiał, młodsze głaskał lub przytulał. Widać było, że rozstanie sprawiało mu wielką przykrość. Bardzo wzruszony, co chwila wycierał wilgotne oczy. Taki był ten polsko-indyjski maharadża. W Valivade uchodźcy musieli zdecydować co dalej. Niektóre dzieci za pośrednictwem Czerwonego Krzyża odnalazły jedno lub oboje rodziców. Ojcowie wielu z nich walczyli w armii Andersa i teraz będąc w Wielkiej Brytanii rozpaczliwie szukali swoich żon i dzieci. Inni, osiągnąwszy w Indiach pełnoletniość, zdecydowali się na wyjazd do Kanady, Stanów Zjednoczonych czy Australii. Niewielu zdecydowało się na powrót do Polski rządzonej przez komunistów.

Maharadża Jam Saheb Digvijay Sinhji rządził w Navanagar do 15 lutego 1948 roku. Po uzyskaniu przez Indie niepodległości pełnił różne funkcje publiczne. Był m.in. przedstawicielem Indii w ONZ. Zmarł w 1966 roku. Do dzisiaj żyje około stu "dzieci maharadży" (albo "polskich Indian" jak sami siebie żartobliwie nazywają), z czego około dwudziestu w Polsce.

Pod koniec lat osiemdziesiątych delegacja "dzieci maharadży" pojechała jeszcze raz do Indii. Spotkali się z synem swojego wybawiciela i odsłonili tablicę pamiątkową na miejscu Polskiego Obozu. Imię maharadży Jama Saheba Digvijay Sinhji nosi Zespół Społecznych Szkół Ogólnokształcących "Bednarska" w Warszawie. To jedna z najlepszych i najbardziej obleganych szkół w stolicy. Stara się ona spłacić dług, jaki Polska zaciągnęła wobec jej patrona, fundując stypendia najzdolniejszym dzieciom uchodźców szukających w Polsce schronienia …

Grafika:

Oceń tekst
  • Średnia ocen 5.2
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
Średnia ocena: 5.2 /55 wszystkich

Komentarze [4]

~Boguszka
2018-01-26 11:59

“Za mało takich ciepłych informacji w świadomości polskiego społeczeństwa..“chciałoby sie krzyczeć za jej autorem. Zwłaszcza dziś kiedy zewsząd sie słyszy tyle złego o uchodżcach i że Polska tylko dla Polakow. Zapominamy, albo nie chcemy pamiętać, że nam też kiedyś udzielano pomocy. Nie chcemy pamiętać o tym, że prawie w każdej polskiej rodzinie jest ktoś kto opuścił lub musiał opuścić kraj i poza Polską na nowo układać sobie życie. Jestem świeżo po drugiej już lekturze wspomnień Franciszka Pluto i ze wstydem i wielką przykrością odnotowuję fakt, że zachowujemy sie wobec obecnych uchodżców jak w czasach wojny zachowały się bogate kraje Zachodu wobec polskich sierot wywiezionych na Syberię.Tym większe słowa uznania dla Waszego Liceum za to co robicie by uczcić pamięć tych którzy wtedy pomogli polskim dzieciom..

~Luca
2010-12-11 11:21

Ciekawe, jak im te samoloty funkcjonowały :D

~- hen
2010-10-07 09:05

Za mało takich ciepłych informacji w świadomości polskiego społeczeństwa. Dodam, że w przeszłości drogi Polaków i Hindusów często krzyżowały się. Na stokach Monte Casino zawarliśmy bardzo krwawe braterstwo broni z żołnierzami hinduskiej brygady Radżputana. Później (po wojnie) Hindusi zakupili w Polsce 50 samolotów TS-11 “Iskra” dla swoich Sił Powietrznych…

~krasa
2010-03-18 18:44

strasznie wciągające czytając chciałoby się więcej i więcej. oczywiście 6 ;)

  • 1

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na słonia (zabezpieczenie przeciw botom)

Najaktywniejsi dziennikarze

Luna 100luna
Komso 31komso
Artemis 24artemis
Hush 10hush

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry