Red hotowe szaleństwo w Berlinie
Znany na całym świecie kalifornijski zespół Red Hot Chili Peppers wydał w tym roku swoją kolejną płytę pod tytułem „I’m with you“. Z tej to okazji muzycy wyruszyli w trasę koncertową po świecie. 27 lipca 2012 zawitają także do Polski, ale ja miałam niewątpliwą przyjemność usłyszeć ich już znacznie wcześniej. 4 grudnia wzięłam bowiem udział w ich koncercie, który odbył się w Berlinie.
Na wstępie muszę przyznać, że nie jestem specjalnie wielką fanką Red Hot Chili Peppers. Owszem, słucham czasem ich piosenek i cenię muzyków wchodzących w skład tego zespołu, gdyż nawet moje niezbyt rozwinięte muzycznie i wyczulone na dźwięki ucho jest w stanie docenić muzykę robioną w solidny sposób. Do Berlina pojechałam wraz z przyjaciółką, która jest zagorzałą fanką RHCP. Pod halę "O2 World Arena", w której miał odbyć się koncert, dotarłyśmy około 11:30. Już wtedy stało tam parę osób oczekujących na otwarcie bram. Miałyśmy nadzieję, iż organizatorzy – ze względu na kiepską pogodę - umożliwią nam chociaż oczekiwanie w holu obiektu. Niestety, okazało się, że do oficjalnego otwarcia bram, które miało miejsce dopiero o godzinie 18, musiałyśmy stać na dworze. Trochę nas to rozczarowało, ale na pewno nie ostudziło zapału i nie wyciszyło emocji. Udało nam się za to nawiązać kilka ciekawych znajomości. Na koncert przybyli bowiem ludzie z całej Europy, a nawet obywatele Brazylii mieszkający obecnie w Niemczech. Oczywiście nie zabrakło tam także i naszych rodaków. Mimo chłodu i dość silnie wiejącego wiatru, spędziłyśmy te kilka godzin w miłej atmosferze. W kręgu zwanym też centrum wszechświata żaden deszcz i wichura nie były nam już straszne. I w ten właśnie sposób minęło nam ponad 6 godzin. Niestety, organizatorzy przeciągnęli oczekiwanie na możliwość wejścia na halę i efekcie czego nasz morderczy bieg pod scenę, w celu zdobycia jak najlepszych miejsc, opóźnił się również o kilkanaście minut.
W końcu, po przeprawie przez kilka punktów kontrolnych, udało nam się dotrzeć do samych barierek. Długie oczekiwanie opłaciło się. Stałyśmy teraz w pierwszym rzędzie, mając scenę niemalże na wyciągnięcie ręki. Przed nami był jednak drugi etap czekania, ale już znacznie krótszy i przyjemniejszy. Po godzinie 20 na scenie pojawił się suport - brytyjski zespół "Foals". Zagrali kilka autorskich utworów, rozgrzewając publiczność i przygotowując ją do wydarzenia wieczoru. Przyznam, że muzyka, którą gra "Foals" przypadła mi do gustu, ale miałam wrażenie, że ich piosenki są trochę jednowymiarowe i każda kolejna jest w jakiś sposób podobna do wcześniejszej, co na koncercie słychać szczególnie wyraźnie. Niemniej jednak występ brytyjskiego zespołu był dobrą rozgrzewką przed największą atrakcją wieczoru.
I w końcu stało się. Po kilkunastu minutach przygotowań i sprawdzeniu sprzętu, pośród burzy okrzyków i oklasków szalejącej publiki, pojawili się Oni. Koncert rozpoczęli od piosenki "Monarchy of Roses", która pochodzi z ich najnowszej płyty. Właściwie trudno mi powiedzieć o samym koncercie coś szczególnego, gdyż od początku ogarnęło wszystkich prawdziwe szaleństwo. Ja także tego nie uniknęłam, chociaż - jak już wspominałam - nie jestem zagorzałą fanką RHCP. Jednym z piękniejszych momentów było rozłożenie przez Anthonego Kiedisa (wokalista zespołu) rzuconej na scenę polskiej flagi, która znalazła potem swoje honorowe miejsce. Niektórzy fani przygotowali transparenty nawiązujące do twórczości RHCP. Moja przyjaciółka także wpadła na ten pomysł i podczas koncertu dumnie prezentowałyśmy nasze "dzieła", stając się ulubienicami fotoreporterów i wzbudzając zainteresowanie nawet niektórych członków zespołu.
Muzycy oprócz piosenek z najnowszej płyty zagrali także swoje największe przeboje z innych płyt m.in. "Californication", "By the way", "Can't stop". Nie muszę chyba wspominać, że publiczność bardzo mocno wspomagała wokalistę zespołu, śpiewając razem z nim poszczególne wersy utworów. Muzycy wykonali w sumie 18 swoich piosenek, po czym zeszli ze sceny, ale oczywiście okrzyki i oklaski domagające się ich powrotu, sprawiły, że po chwili na nią powrócili. Najpierw Chad i Mauro oraz Josh, którzy zagrali jam, a następnie dołączyli do nich Flea i oczywiście Anthony, by wykonać jeszcze 3 piosenki: "Factory of Faith", "Everybody knows this is nowhere" i "Give it away". Cały koncert zakończył "Final jam".
Przyznam, że bawiłam się naprawdę rewelacyjnie. Owszem, było trochę tłoczno, czasem miałam wręcz problem ze złapaniem oddechu, ale mimo to myślę, że warto było coś takiego przeżyć. Przez te niespełna 2 godziny przeżyłam prawdziwe red hotowe szaleństwo, co chyba dobrze świadczy o jakości koncertu, skoro nawet osoba nastawiona do twórczości zespołu raczej neutralnie, dała się porwać temu klimatowi. Dziś mogę tylko powiedzieć, że chętnie bym to powtórzyła. I polecam wszystkim.
Grafika:
Komentarze [1]
2012-01-19 23:30
Super relacja, zazdroszcze:D
- 1