Atom Heart Mother
W natłoku nowych wydawnictw płytowych i drobiazgowego poznawania muzyki, wiele wartościowych, starszych krążków na naszych półkach pokrywa kurz. Tym większa szkoda, gdyż los, na przełomie lat 60-tych i 70-tych, wynagrodził fanów mnóstwem artystów wybitnych, niezwykłych, kultowych. Jest w czym wybierać i czego żałować.
Led Zeppelin czy White Stripes? Nie ma łatwych wyborów. Niby nie muszę niczego wrzucać do urny ani podpisywać żadnych papierków, ale i tak tracę sporo czasu, rozwiązując podobne dylematy. Z jednej strony kusi piękno starych, dobrze znanych i lubianych albumów, z drugiej ciekawość nie pozawala ominąć świeżo wytłoczonych nowości, choć poziomowi większości z nich można wiele, wiele zarzucić. Często przypadek decyduje o tym, że sięgnę po ten, a nie inny repertuar.
W letni, ciepły, przyjemny, już czerwcowy wieczór, ex-redaktor Basha przypomniał mi o bardzo ważnym utworze. O „Atom Heart Mother”. Nie mogłem nie posłuchać. Nie mogłem sobie odmówić muzycznego uniesienia. Gdy tylko wskazówki zegara zasugerowały kilka minut po 23, a moi sąsiedzi spali już w najlepsze, otworzyłem szeroko okno (bardzo szeroko), mocnym ruchem przekręciłem w prawo pokrętło regulujące głośność i nacisnąłem „play”. Przy zgaszonym świetle wychyliłem głowę i uniosłem ją w górę, ku niebu.
Gdy utwór dobiegł, a raczej wolniutko dopłynął, końca, nie miałem ochoty się poruszyć. Chciałem tak, w błogim bezruchu, siedzieć przez kolejne minuty, chwytając jak najwięcej dla siebie. Kojąca cisza, pozorna cisza, choć w uszach wciąż mi dudniło. Siłą woli próbowałem wcisnąć „repeat one”, by powtórzyć te prawie 24 minuty dźwięków, które wydawały się dobiegać od jaśniejących gwiazd, a nie z głośników. Dźwięków, podczas słuchania których przeszło mi przez głowę tysiące myśli, koncepcji, refleksji. Jak rzadko kiedy. Czemu 24 te minuty nie trwały całą wieczność? Czemu nie mogłem siedzieć na tym parapecie do końca życia? To przecież takie czarowne.
Od dłuższego czasu nie słuchałem Pink Floyd. Minęło pewnie z pół roku, gdy ostatni raz zaserwowałem sobie „The Piper at the Gates of Dawn”. Co prawda, w międzyczasie było pośrednie zetknięcie z „The Dark Side of the Moon”, lecz ani raperskich przeróbek, ani tych w rytmach reggae, nie da się w żaden sposób porównać z pierwowzorem. Przesłuchałem też kilka koncertów z solowego dorobku członków grupy, jednak jeden Waters Pink Floyd nie czyni. Przez te 6 miesięcy wsłuchiwałem się przede wszystkim w mniej znane zespoły prezentujące rocka progresywnego z górnej półki. Znacie hiszpańską Maquinę? A argentyńskie Bubu? Albo Nektar, albo East of Eden? Warto posłuchać, mimo że mistrz to mistrz. Próba zakwestionowania jego wielkości, to narażanie się na śmieszność. Zapewne fani Justina Timberlake'a nie zważają na takie szczególiki i wynoszą swojego idola ponad prawdziwych artystów. Wracając do tematu, stwierdzam z pełnym przekonaniem, że moja przerwa z Pink Floyd trwała zdecydowanie za długo.
Głośniki zamilkły, gdzieś w mojej głowie pobrzmiewały jeszcze echa suity, a ja zdałem sobie sprawę z jednej istotnej rzeczy. Kiepski ze mnie dziennikarz. Próby opisania przeżyć towarzyszących słuchaniu tej płyty spełzły na niczym. Jedyne, co mógłbym napisać o „Atom Heart Mother”, to: „magiczne”. Nic więcej, naprawdę. Zmiażdżyło mnie. Zwątpiłem w sens pisania recenzji. Dzieł cudownych nie oddadzą żadne słowa, porównania, metafory. Po co, do licha, opisywać coś, czego nie widać, nie czuć, nie można złapać, a ledwo słychać wśród gwaru codzienności. Nieokreślony bezsens. Cudowne solówki łkające jak nienakarmione dziecko, porywające melodie przechadzające się po nieoświetlonych ulicach wielkiego miasta, indywidualne popisy godne umiejętności technicznych Ronaldinho. Bezsens nieograniczony. Kto by chciał tego słuchać? Tomek Beksiński napisał kiedyś: „Muzyki trzeba słuchać. Przeżywać ją. Obcować z nią za pomocą emocji, a nie słów. To tak, jakby opowiadać pannie orgazm, zamiast iść z nią do łóżka.” Wciąż mam z tego powodu kompleksy i nie wiem, czy kiedykolwiek się ich wyzbędę.
Dziś pisanie recenzji nie sprawia wielu problemów. Niestety nie rodzi się rodzeństwo dla „Atom Heart Mother”. Praktycznie nikt nie nagrywa utworów o takiej długości. 3 minuty do radia, 3 minuty na teledysk, to taki rodzaj tabletek uśmierzających artystyczny ból istnienia. Za dużo na raz nie wolno, bo biedny słuchacz się zmorduje, znuży, rozboli go głowa, będzie wymiotował. Rzygamy na widok prawdziwej sztuki, nawet po sobie nie sprzątając. Chlubimy się tym, szukając łatwej przyjemności. Szybki seks; tego chce każdy. Tylko u świni orgazm trwa 30 minut. Większość piosenek da się streścić w jednym zdaniu. Może przesadzam, może poziom współczesnych artystów na tyle się podniósł, że potrafią w 180 sekund przekazać to, co robiły wymierające dinozaury w 10- krotnie dłuższym czasie? A jeśli dzisiejsze gwiazdki nie mają za wiele do powiedzenia?
Obawiam się o stan szeroko pojętej kultury za 20-30 lat. Weźmy sobie przeciętnego ojca, który w 2036 roku pokazuje swojemu małoletniemu synkowi płyty swojej młodości. Zapatrzony w tatusia malec bez zbędnego zakłopotania zapuszcza sobie hip-hop czy techno, przyjmując je za najwyższe osiągnięcie sztuki. Oj, biedny. Prawdopodobnie nie będzie wiedział, co to koncept - album, bo nagrywane będą pojedyncze utwory, aby wpisać się w rynek zdominowany przez mp3. A jak dobrze pójdzie, to żywych artystów zastąpią maszyny, bo maszyna potrafi nie tylko wyprodukować parę śrubek, ale i parę bitów nie będzie stanowiło dla niej problemu. Nie chcę nawet wspominać o duszy dziecka przyszłości. Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatnio szczery hip-hop wywołał we mnie wzruszenie, albo dobre techno skłoniło do refleksji. Igły w stogu siana: piękne melodie, poetyckie teksty, prawdziwe emocje. Smutek nie jest trendy. Dochodzenie do jakichkolwiek wniosków też. Obraliśmy kierunek łatwej zabawy i pustej satysfakcji. Myśleć będziemy po śmierci.
Kogoś obudziłem? Wyobraźcie sobie minę zaspanego sąsiada wyrwanego przez przewodni motyw suity Pink Floyd. Na pewno wzbudza tyle współczucia, co pasąca się na łące nieświadoma krowa z okładki „Atom Heart Mother”.
Grafika:
Komentarze [17]
2007-06-17 19:53
hehe Myślałam, że na takim koncercie nie sposób jest zasnąć hehe a jednak:)
2007-06-17 17:25
Jacek też lubi jazz. Rok temu nawet zasnął na koncercie Tomasza Stańko.:)
2007-06-17 16:59
Tak, znam Milesa:) Album TUTU i tytułowy utwór z tej płyty-mistrzostwo!
2007-06-17 12:09
Bozena, a znasz milesa? Ejdżel, masz dziadzi syndrom “w czterdziestym-dziewiatym” !
2007-06-16 19:03
W tych wszystkich wzniosłych tekstach o muzyce trzeba być jeszcze normalnym człowiekiem biorącym pod uwagę różną percepcję muzyczną ludzi…Ja np.fascynuję się jazzem, ale kompeltnie nie oczekuje tego, by ktoś go w ogóle kojarzył, nie staram się w towarzystwie “uniwersalnym” rzucać nazwiskami mniej znanych muzyków, nie oczekuję jakichś owocnych dyskusji muzycznych, bo oczekiwania wszystko psują...Do odpowiednich rozmów trzeba sobie szukać odpowiednich partnerów, a tolerancja, o której mówi Kuba, to najwyższa półka inteligencji…Mam nadzieję, że ta pozytywna tolerancja, która tak bardzo ułatwia nam wszystkim życia, stanie sie kiedyś modna:)
2007-06-16 17:24
No i tu się różnimy. bo ja nigdy nie powiem ci, że Pink Floyd to szit… najwyżej że Pink Floyd mi się nie podoba. Ot taka ma mentalnośc…
2007-06-16 17:07
ja wzorcem? phi phi he he. choć rosyjskie reggae spodobało się kilku osobom, nie sądzę, by ktoś zniósł taki koktajl muzyczny, jaki sobie codziennie serwuję. dla mnie jest oczywistością, że rzeczy lubiane stawiamy wyżej od tych, za którymi nie przepadamy. i nie zamierzam z tego rezygnować dla szeroko pojętej tolerancji.
2007-06-16 16:30
Grześ: pretendujesz do bycia wzorcem? (wszak porównywałem do ciebie)
Bożena: to, że w każdym gatunku mozna znaleźc coś dobrego – to jest fakt niepodważalny. że hard techno to zupełnie inna płaszczyzna – też się zgadzam (to tylko takie słowo-klucz w tej sprawie :P). Ale nasza rozmowa (dokańczana tutaj), jeśli o mnie chodzi przynajmniej dotyczy bardziej… hmm…tolerancji. Tyle że takiej tolerancji, w której człowiek nie tylko toleruje, ale także nie stawia się ponad obiektem tolerowanym – bo, jak sądzę, wszystko jest relatywne.
2007-06-16 16:11
Jestem zdania, że tak naprawdę w kazdej stylistyce można znaleźć świetności…Mimo iż mam swoje ulubione nurty, to staram się umieć odnaleźć chociażby w popie to, co ma klasę...Bo chyba nikt nie powie, że Kayah nie ma klasy i poziomu godnego pozazdroszczenia…A to czy się ją kocha czy nie, to już nieważne…Gdy słucham utworu “Stop” Sam Brown, to nawet nie staram się określić co to za muzyka, bo to jest po prostu dzieło-trochę musicalu, trochę ballady, popu, bluesowe solówki hammonda i głos nie do zaszufladkowania.Na temat hard techno sie nie wypowiem, bo mój podział jest taki: albo muzyka i wzruszenie, albo pieniądze i bit otępiający zmysły…
2007-06-16 15:00
a może niby stanowi wzorzec do naśladowania? jego wiedza na temat muzyki, literatury mnie nie powala, co nie zmienia faktu, ze jest bardzo dobrze wychowany według tzw. tradycyjnych metod. poza tym on nie słucha hard techno.
2007-06-16 14:33
jednym słowem uważasz, że twoj kolega z ławki, słuchacz owego nieszczęsnego hard techno (niezorientowanym – nie chodzi o mnie) stoi w kulturalnym dole w stosunku do ciebie?
2007-06-16 13:17
rozmowa dotyczyła poziomu słuchaczy. rodzaj słuchanej muzyki świadczy o kulturze odbiorcy i tym się kieruję, obśmiewając fanów hiphopu, hard-techno. naginasz fakty puchatku. stosunek do Morrisona nie stanowi w moim przypadku kryterium oceny. Morrison nie jest też dla mnie żadną świętością ( posłuchaj okołopopowej płyty“the soft parade”). nie śmiem też twierdzić , że “uniwersalna świętość” istnieje. nie wiem, dlaczego wkładasz w moje usta coś, czego nigdy nie powiedziałem.
2007-06-16 12:11
co jest do rozumienia tygrysku? to, że rozmowa nie dotyczyła poziomu “artyzmu” obu panów…ba – nie dotyczyła nawet muzyki. Dotyczyła tego, że nie ma czegoś takiego jak uniwersalna świetnosc, bo ile głów tyle poglądów…czego nie potrafisz zaakceptowac uważając tych, którzy Morrisona mają gdzieś za…nieświadomych muzycznie (czyt. słuchaczy gorszej kategorii, którzy zamiast gustu mają listy przebojów).
a w tekście mi brakuje soczystego wątku hard techno ;)
2007-06-16 00:24
a co tu,puchatku, jest do rozumienia? jasno spytałem się, czy Morrison jest lepszy od Timberlakea. a ty jeszcze klarowniej odpowiedziałeś: “nie”. wybacz, ale nie kumam tej metafory zawartej pod tymi trzema literkami. przypuszczam, że w ten sposób propagujesz tolerancję dla artystów wszelkiej maści. a że nie uważasz się za fana justina, masz tylko jedną jego piosenkę i wygłaszasz takie poglądy, to tylko źle świadczy o tobie, o twojej świadomości muzycznej.